Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi DreamMaker z miasteczka Ballymahon. Mam przejechane 2025.94 kilometrów w tym 109.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 17.23 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy DreamMaker.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2019

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
  • Aktywność Jazda na rowerze

500 km w 24 h

Niedziela, 21 kwietnia 2019 · dodano: 24.04.2019 | Komentarze 0

503 km
23 h 20 min

Na pomysł tej trasy wpadłem rok temu, gdy na swoim trekkingu z kapciami 26/1,75' wyciągnąłem średnią 25 km/h bez specjalnej spinki.

Jak na leniwego rowerzystę przystało - nie posiadam kolarzówki :) Mój Surly całkowicie mnie zadawala :)  Demonem prędkości z pewnością nie jest, ale średnią w granicach 20 km wyciska. Choć - szczerze mówiąc - średnia to jedna z ostatnich rzeczy jakie mnie interesują w rowerowaniu.
Tym razem było jednak inaczej. Zachciało mi się 500 km w 24 h. Jak żem pomyślał - tak żem zrobił.
Dzień wcześniej pożyczam ścigacza od znajomego (dzięki Kamil). Wymieniam siodełko i licznik (mój na funkcję podświetlania - przydatny bajer jak ktoś się spieszy nocą) . Dnia następnego (przypadającego w Wielkanoc) o godzinie 14:15 robię pierwsze obroty korbą.
Termin nie jest przypadkowy: 3 dni wolnego + (prawie) idealna pogoda. Słoneczko, temperatura w okolicach 20°C i lekki wiaterek.
Początek to słodycz pierwszej klasy. Ostatni raz na kolarzówce jeździłem kilka lat temu. Był to sprzęt kupiony za (bodajże) 30€. Co do ceny to nie jestem pewny. Natomiast na 100% była ona kupiona w Belgii i (tak podejrzewam) pełnoletność już osiągnęła.
Teraz przyszło mi śmigać na (prawie) nowym sprzęcie. Jak ktoś po paru latach na trekkingu przesiądzie się na kolarzówkę to km same mu wpadają :)
Trasa z Ballymahon do Athlone to taki prolog. Rozgrzewka. W Athlone skręcam na "część główną":





Ponad 40 km ścieżka rowerowa poprowadzona wzdłuż torów kolejowych. Moda na tego rodzaju ścieżki przyszła (a jakże) zza wielkiej wody. Podobna powoli dociera do Polski :)
Trasa z Athlone do Mullingar wynosi 42 km. Z powrotem jest krócej :)



Całość prezentuje się jak poniżej:







Jak gdzieś, kiedyś będę miał natchnienie to nakręcę podobne filimidło z ów ścieżki. Tego dnia byłem zbyt zajęty aby parać się takimi zajęciami.
Co do samej trasy to... jest to idealne miejsce na podobne wyczyny na jakie ja się skusiłem. Zobaczcie sami:









Na ostatnim zdjęciu wydaje się, że jest podjazd. Tak! Wydaje się! Nie dajcie się oszukać. Cała trasa jest płaska jak piersi PJ Hearvay.
Jedyną atrakcją są wiadukty...







Ten ostatni to prawie taki jak w Stańczykach :)
W Athlone jest nawet mural (chyba tak to można nazwać)





... oraz barierki spowalniające w miejscach gdzie ścieżka krzyżuje się z drogą publiczną (widoczne na drugi planie):





Widokowo to ekstraklasa też nie jest:





Jak widać Zielona Wyspa jest... zielona :)

Co do samej jazdy to kręciłem się od Athlone do Mullingar. Od Mullingar do Athlone. W tę i we w tę. Tam i nazad. Czasami aby urozmaicić sobie jazdę to nie dojeżdżałem do jednego z tych miast :)
W Streamstown coś, ktoś remontuje. Myślę jednak, że na ciepły makaron i zimne piwo nie ma co liczyć ;) Może chociaż jakiś kosz na śmieci będzie? Na całej trasie nie ma ani jednego! :(



Plan miałem taki, że przez cały czas będę trzymał się średniej w okolicach 22-25 km/h. 
Strategię zapożyczyłem z tego filmiku:


Czasami korciło mnie aby z deczka przycisnąć(na początku), ale starałem trzymać się planu.
Przerwy robiłem krótkie, kilkuminutowe. W dzień częściej, w nocy rzadziej.
Jak już wspomniałem - jechałem w święta. Ów klimat był wyczuwalny na trasie :)



Na całej długości trasy wiało... pustką. Wielkanoc to chyba nie jest ulubiona pora Irlandczyków na jazdę rowerem. W normalną niedzielę (i przy takiej pogodzie) trochę tłoczniej jest (zwłaszcza tuż przy miastach).



Wieczorem zaczęły się pierwsze "problemy". Muszki. Te małe paskudztwa wpadały mi do oczy co kilka sekund (dosłownie). Na szczęście "dały sobie siana" wraz z nadejściem mroku. Gdybym jednak wiedział, że będą takie upierdliwe to wziąłbym okulary.



Zachód słońca niczego sobie :)
Odeszło słońce. Odeszło ciepło. Zrobiło się ciemno i zimno :(



Lubię jeździć nocą. Nic mnie wówczas nie rozprasza i jakoś km szybciej na liczniku się pojawiają. Nie lubię jednak zimna.
Mój plan przewidywał popas w domu około północy. Chłód jednak sprawił, że pojawiłem się tam godzinę wcześniej.
Początkowo na ścieżce rowerowej (i chwilę na szosie) używałem odpustowej lampki (sorry Kamil :D), która była przy rowerze. Jak ona świeci widać poniżej:



Jest to max na co ją stać. Dziwna była zmiana trybu w tym ustrojstwie. Zaczynało się od najsłabszego, później był najmocniejszy, a na końcu - średni.
Po wjechaniu na publiczną drogę szybko zmieniłem ją na moją Sigmę Pavę. Kierownica miała zbyt dużą średnicę aby lampka się zapięła na zatrzask (przymierzałem ją przed jazdą). Spiąłem ją jednak zipami i w miarę stabilnie się trzymała. To coś co przed chwilą zdjąłem trzymałem jako zapas, chociaż z doświadczenia wiedziałem, że baterie w Sigmie starczą na całą noc (przezorny jednak zawsze ubezpieczony :D)
W mieszkaniu pojawiam się o 22:55. Zabawiam tu prawie pół godziny podczas której konsumuję wcześniej przygotowany (a jakże! :D) makaron :)



Moim łupem pada również jogurt truskawkowy. Wszystko to popijam dużym Red Bullem.
Zwykłą koszulkę termoaktywną zamieniam na tą z wełny merino. Kusi mnie aby się położyć na sofie. Na szczęście zadawalam się tylko krzesłem kuchennym. Do kieszonek w bluzie lądują banany, snickersy i Red Bull. Bidony zostają uzupełnione Tymbarkiem :)
Z lekkim "niechceniem", ale i też z ekscytacją wracam na rower.
Jadę tą samą trasą co wcześniej. W Glasson zjeżdżam na chwilę z głównej drogi. Manewr ten ma na celu ominięcie górki, która znajduję się zaraz za tą miejscowością.
Tuż obok Wineport Lodge (hotel/restauracja) ładnie oświetlili drzewo:



4 lata temu jeszcze nie mieli takiego bajeru :)
Wracam na ścieżkę rowerową i kręcę się jak wcześniej :)
Na krótkim odcinku ścieżka biegnie równolegle tuż obok drogi publicznej. Zatrzymuję się tutaj na przerwę. Pech chciał, że w tym czasie z tyłu nadjechał samochód. Myślałem, że serce mi wyskoczy jak przejeżdżał obok mnie :) Ja - w ciemnościach, na środku ścieżki, a z tyłu rozpędzone auto :)
Wróciłem do jazdy jak ciśnienie się ustabilizowało :)



Chyba powoli zaczyna świtać :)
Od 400 km daje o sobie znać prawa łydka. Kręcę więc bardziej lewą nogą. Do tego dochodzi ogólne zmęczenie. Efekt jest taki, że mniej więcej co 10 km schodzę z roweru i robię sobie 100-200 metrowe spacery. Taki system się sprawdza. Daje odpocząć i nogom i tyłkowi :)
Rankiem pojawia się słońce... i wiatr. Koszulka, która grzała mnie w nocy, grzeje mnie i teraz. Strasznie się pocę. Na szczęście serdak z windstopperem nie daje wiatru dojść do ciała. Jest mi ciepło, ale przynajmniej mam nadzieję, że się nie przeziębię.
Na "metę" docieram o 13:35 mając na liczniku 503 km

Reasumując: Było fajnie, ale teraz jest chujowo. Bolą mnie uda z przodu i lewe kolano.
Utykam niczym Herr Flick z Alo Alo! (młodsi niech przeczytają, że chodzę jak dr House)
Ale satysfakcja z 500+ jest :)